sobota, 13 września 2014

Omlet



Wracam!


Tak, proszę Szanownych Czytelników. Zrobiłam sobie ponad półroczną przerwę w prowadzeniu bloga i, szczerze mówiąc, byłam przekonana, że już nie wrócę. Złożyło się na to kilka powodów: pierwszy to permanentny brak czasu, bo przy normalnej pracy, rodzinie, z którą – co by nie powiedzieć – lubię spędzać czas, oraz innych ulubionych zajęciach, okazało się, że na blogowanie już materii nie starcza. Ale o ile czas jakoś bym znalazła, gdybym naprawdę chciała, to drugi powód skutecznie mnie odciągał od gotowania: otóż przestało mi się chcieć. Wiadomo przecież, że nie gotuję restauracyjnie i nawet nie mam takich zapędów. Mam normalną czteroosobową rodzinę, kupuję w tych samych sklepach, co wszyscy i z oczywistych powodów nie zacznę nagle serwować filetów z tuńczyka i kumkwatów w syropie. Z drugiej strony wrzucanie przepisu na zupę, w którym zmieniłam jeden składnik, zgodnie z tym, co było w lodówce przestało mieć dla mnie jakikolwiek sens.


I tu z pomocą przyszły mi książki.

Moja biblioteczka, chociaż zdecydowanie zbyt mała, jak na moje wymagania (z pomocą przychodzą na szczęście biblioteki publiczne), milutko się rozrasta, przy czym od kilku lat z upodobaniem inwestuję w książki kulinarne. Przeglądając po raz setny „Ciasta” Michaela Roux (napisałabym „Jajka”, bo jest ciekawsza, ale nie chcę być źle zrozumiana) uświadomiłam sobie, że na półkach stoi sporo tomów, z których nie skorzystałam ani razu. Ani jedna receptura z wielu grubych tomiszczy nie doczekała się realizacji. Owszem, są też takie, według których gotowałam niejednokrotnie, ale w większości przypadków kończy się na tym, że przeglądam, czasem nawet zaznaczam karteczkami co ciekawsze przepisy, a potem odstawiam na półkę i gotuję coś przypadkowego. Bo w warzywniaku były ładne bakłażany. Albo kalafior wyglądał zachęcająco.


Dlatego, niniejszym, niczym bohaterka filmu „Julia & Julia” zobowiązuję się do przygotowania przynajmniej jednej potrawy z każdej z moich książek kucharskich. Przy czym od razu mówię, że absolutnie nie ma mowy o limitach czasowych, bo książek mam jakoś strasznie dużo, idzie jesień i zima, będzie ciemno i nie będę jak miała robić zdjęć i w ogóle nadal nie zamierzam rezygnować z partyjki „Monopoly Deal” z synem, a prasowanie samo się nie zrobi. Niemniej zamierzam się tu pojawiać regularnie.



I skoro ostateczny impuls do reaktywacji mojej obecności na Dwóch Chochelkach dał film „Julia & Julia”, to zacznę właśnie od książki „Gotuj z Julią”, bo ostatnio nabyłam niezwykle okazyjnie e-book Julii Child. Przygotowałam omlet, na widok którego moja córka zakrzyknęła „Jak ładnie ci wyszedł, mamo!” i chcę się z Wami podzielić rewelacyjną metodą przygotowywania tej potrawy. Oczywiście od razu udowodnię, że nie zamierzam trzymać się jakichkolwiek zasad i wstawię filmik, na którym boska Julia pokazuje jak najprościej i najpiękniej zrobić omlet, a sama się w tym czasie poobijam. Zresztą córka właśnie domaga się wieczornego czytania.



Teraz już wreszcie kończę, bo się rozpisałam. Czy chcecie, żebym przy okazji trochę opowiadała o książkach kucharskich, które stoją u mnie na półkach, czy mam ograniczać słowotok?

Z drugiej strony, zawsze możecie pominąć wszystkie wynurzenia we wstępie i po prostu zacząć gotować.



A teraz: omlet.

Obiecuję, że będę się pojawiać w miarę regularnie.

Chochelka Grubsza

Składniki:

  • 2-3 jajka
  • sól, ewentualnie pieprz
  • masło
  • opcjonalnie: łyżeczka mleka


Sposób przygotowania:

Dwie najważniejsze rzeczy są następujące: po pierwsze -  dobrać sobie patelnię odpowiedniej wielkości, moja ma średnicę niewiele ponad 20 cm (z tych średnich) i jest w sam raz do dwóch jajek. Po drugie – odpowiednio potrząsać patelnia. Długie lata smażyłam omlety podgarniając jajka łopatką i chyba już nigdy nie wrócę do tej metody.

Rozgrzewam patelnię. W tym czasie roztrzepuję w miseczce jajka z solą, ewentualnie pieprzem i mlekiem. Gdy patelnia jest już gorąca, roztapiam na niej masło tak, by tłuszczem pokryte były także boki patelni.

Wylewam jajka i lekko potrząsam patelnią, żeby dobrze się rozprowadziły. A potem stosuję „metodę szarpaną”, jak nazywa to Julia. Czyli nie tyle podrzucam omlet, co gwałtownym ruchem przyciągam do siebie patelnię. I rzeczywiście, omlet składa się właśnie tak, jak pokazuje to Julia. Zobaczcie.

Obiecuję oczywiście, że to pierwszy i ostatni raz, gdy wstawiam film zamiast sama wszystko opowiedzieć. Ale naprawdę uważam, że trzeba tę metodę rozpowszechniać.


4 komentarze:

  1. Trzeba przyznać ,że film o Julii Child daję małego motywującego kopa i zachęca do realizowania się w kuchni. U niektórych kończy się to niestety tylko na wielkich planach, widzę ,jednak ,że Pani znalazła zapał i chęci do tego,żeby jednak utrzymać tą motywację na dłużej. Trzymam za Panią kciuki i życzę przyjemnego gotowania ( oraz publikowania postów oczywiście). Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądałam ten film i byłam pod wrażeniem:)
    Ciekawy pomysł z wykorzystaniem kolejnych przepisów z książek kucharskich.
    Powodzenia:)

    OdpowiedzUsuń
  3. W żadnym razie nie ograniczaj słowotoku, czyta się bardzo fajnie. Lubię nowe, inspirujące przepisy, bo są one kwintesencją kulinarnego bloga, ale ciekawy wstęp do receptury jak i ładne zdjęcia przyciągają dodatkowo, inspirują, zachęcają:-) Uważam je za dodatkowy atut!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale zbieg okoliczności: chwilę przed moim wyjazdem robiliśmy z Krzyśkiem sobie omlety z przepisu z książki kucharskiej i rozmawialiśmy o tym, jaka powinna być technika przygotowania tego niby prostego, a jednak trudnego dania :). Koniecznie muszę wypróbować technikę Julii. W tym miesiącu takie przepisy na jedną osobę mi się przydadzą.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts with Thumbnails
/*Google anatytics */